poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Prolog

Odetchnęłam głęboko, z zadowoleniem przyglądając się swojemu dziełu. Leżące przede mną drobne wiązanki kwiatów wyglądały zaskakująco dobrze zważając na to, że poświęciłam im niewiele ponad jedenaście minut.
 - Gotowe –poinformowałam stojące nieopodal mnie dziewczyny. Matsuri i Yukata oderwały się od dekorowania tortu by na mnie spojrzeć.
 - Zaraz je porozwieszamy – zakomunikowała blondynka, posyłając mi przyjazny uśmiech. Jej towarzyszka przytaknęła ochoczo, na powrót skupiając swoją uwagę na trzymanym w dłoni pędzelku do lukru. Z tej odległości ciężko było mi określić, co malowały – widziałam tylko obramowanie z bitej śmietany i wielką, rudą czuprynę, zajmującą ponad połowę powierzchni. Nie musiałam się jednak martwic o efekt końcowy – moje koleżanki mogły zaprzeczać do woli, ale wiedziałam, że staną na głowie, żeby wszystko wyszło idealnie. Fakt, iż obie wyglądały mocno wieczorowo – po mimo moich zapewnień, że to luźne spotkanie, tylko mnie w tym utwierdził. Dopiero kiedy o tym pomyślałam, przypomniało mi się, że sama miałam na sobie niewłaściwy strój.
 - Pójdę się przebrać – poinformowałam, udając się na górę. Zdecydowanie za długa, granatowa suknia w połączeniu z dość wysokimi obcasami sprawiły, że pokonując kolejne stopnie czułam się jak na torze przeszkód. Cały dzień marzyłam, żeby się wydostać z tego stroju, obiecując sobie, że nigdy więcej nie pozwolę nikomu wybierać dla mnie ciuchów. Szczególnie Kankuro, któremu przypadł ten zaszczyt przez zupełny przypadek. Rada wioski, chcąc, żeby przyjęcie urodzinowe Gaary, na które zjechali się przedstawiciele wszystkich nacji było dopięte na ostatni guzik, postanowiła, że cała nasza trójka miała wyglądać podobnie. Jako, że nie było mnie wtedy w wiosce(jak przez zdecydowaną większość minionego roku) mój brat wybrał dla mnie sukienkę, stwierdzając, że wyglądała na  „coś co bym założyła”. Niestety, tylko wygląda. Chyba tylko facet mógł wybrać coś tak niepraktycznego.
Westchnęłam z zadowoleniem, kiedy w końcu zdjęłam krępujący materiał. Upewniając się uprzednio, że zamknęłam drzwi, zgarnęłam o kilka kilo lżejszą i kilkanaście centymetrów krótszą zmienniczkę poprzedniej gnębicielki i przystąpiłam do odświeżania się. Uważałam na makijaż, wiedząc, że w kilkanaście minut, które mi zostało nie dam rady go zrobić od początku. Chciałam jednak wyglądać dobrze. Nie, poprawiłam się szybko w myślach. Chciałam wyglądać idealnie i to w nie najbardziej popularnym tego słowa znaczeniu. Nie chodziło mi o to, żeby prezentować się wybitnie ładnie. Miałam po prostu być integralną częścią następnych kilku godzin. Miałam być szczęśliwa i beztroska, bez względu na wszystko i to nie w sztuczny i opanowany do perfekcji sposób. Następne godziny powinny stanowić zwieńczenie ośmiu lat naszej pracy w tworzeniu, wciąż odrobinę dysfunkcyjnej, ale jednak rodziny. Miały udowodnić, że nam się udało, że potrafiliśmy wyciągnąć z naszej przeszłości wszystko co najgorsze i stawiając to na świeczniku przed naszymi oczami, uczyć się. Od podstaw. Brutalnie. Z pomocą innych, dzięki którym udało mi się odzyskać cząstkę wiary w rzeczy dawno wyrzucone z pamięci.  
Razem z moim bratem długo myśleliśmy, co zrobić, żeby ten dzień był wyjątkowy. Po wielu ekstremalnie szalonych i trochę mniej pomysłach, postawiliśmy na klasykę - niespodziankę. Małe, ciche i spokojne, przyjęcie z porządną muzyką, słodyczami i gromadką przyjaciół Gaary. Niektórzy z tych ludzi zasłużyli się w drodze mojego małego braciszka do zostania Kazekage dużo bardziej niż ja. I pomyśleć, że niegdyś nimi gardziłam!
W momencie, kiedy malowałam usta perłową pomadką, usłyszałam dźwięk dzwonka. Miałam wrażenie, że podłoga w łazience zatrzęsła się nieznacznie, gdy do naszego domu wkroczyła grupka osób. Domyślając się, że to znajomi powracający z tej politycznej szopki, założyłam buty i opuściłam łazienkę. Wzięłam głęboki oddech i przymykając oczy zeszłam na dół.


Po następnych pięciu godzinach mogłam powiedzieć, że pierwszy raz od...chyba wojny, byłam naprawdę szczęśliwa. Stałam w naszej kuchni, opierając się jedną dłonią o parapet, a w drugiej trzymając kieliszek czerwonego wina. Śmiałam się z opowiadanych przez Hinatę anegdotek na temat jej męża – świeżo upieczonego Hokage, od czasu do czasu wtrącając coś od siebie. Kątem oka objęłam pomieszczenie, zauważając, że większość osób skupiła się wokół Kankuro, który postawił sobie za punkt honoru upokorzenie biednego solenizanta. Niestety Gaara nie był w stanie tak skutecznie jak ja odpowiadać na zaczepki brata. Modląc się, żeby nikt nie zwrócił na mnie uwagi, wychyliłam się nieznacznie zza Hinaty, której sylwetka zasłaniała mi widok na przeciwległą ścianę. Wiszący na niej czarny zegar wyróżniał się silnie na tle kremowego tła, tak intensywnie, że żeby przestał być ciemną plamą, musiałam zmrużyć oczy. I nawet kiedy rozróżniłam w końcu wskazówki, miałam nadzieję, że wzrok mnie zawodził. Dwudziesta trzecia trzydzieści.
 - Temari, wszystko w porządku?
Zanim jej cichy, zdezorientowany głos do mnie dotarł musiało minąć trochę czasu. Na to przynajmniej wskazywało to, z jaką uwagą jej białe oczy śledziły moje. W pierwszym, irracjonalnym odruchu chciałam się od niej odwrócić, nie chcąc przyznać, że to mnie jej zdolności przerażały dużo bardziej, niż kogokolwiek w tym pomieszczeniu. Zamiast tego jednak uderzyłam się otwartą dłonią w czoło, mając nadzieję, że to udawane olśnienie wyglądało przekonywująco.
 - O czym zapomniałaś? – spytała Hinata, wyraźnie rozbawiona. Byłam niezła.
 - Miałam zanieść informacje mojemu oddziałowi godzinę temu, pewnie siedzą teraz zastanawiając się, czy jeszcze żyję! – odparłam, kręcąc głową. Uśmiech nie schodził z twarzy Hyuugi, więc założyłam, że moja szopka była dość przekonywująca. Zresztą, nawet jeśli nie była, nie zamierzałam narzekać. To oznaczało, że dziewczyna na wszelki wypadek, nie chcąc mnie wydać, nikomu nie powie, że zniknęłam.
 - Wrócę niedługo. – W odpowiedzi na mój przepraszający uśmiech, pomachała mi lekko.


            Szłam szybko, opatulając się ciasno czarnym sweterkiem, który jako pierwszy wpadł mi w ręce przy ewakuacji. Wiało na tyle mocno, że drobinki piasku odbijały się od moich zmarzniętych łydek, powodując specyficzne mrowienie. Starałam się jednak nie zwracać na to uwagi, zbyt zajęta ochranianiem trzymanej w dłoni róży. Podejrzewałam, że zielona łodyga była przybrudzona cieknącą z mojego zaatakowanego przez kolec palca krwią, ale nie przejmowałam się tym. W końcu czerwień idealnie pasowała do cmentarza.
            Westchnęłam cicho, kiedy w końcu stanęłam na przeciwko szukanego grobu. Oddech miałam lekko przyspieszony i idealnie komponujący się z szumem wyschniętych gałęzi krzewów. Grób był pusty, przykryty cienką warstwą piasku, przez co nie wyróżniał się na tle innych. Wystarczyło przejechać dłonią po marmurze, aby odkryć jego idealną czerń. Nie zdziwiło mnie, że był dzisiaj sprzątany. Kankuro zawsze robił to o świcie. Gaara przychodził wcześniej, wraz z wybiciem północy, ale nigdy nie dotykał płyty. Ja przychodziłam najpóźniej i zostawiałam kwiaty(tudzież kwiat) od całej naszej trójki. Stały rytuał, którego nigdy nie omawialiśmy. Nie było sensu. W końcu wszyscy chcielibyśmy traktować ten dzień jako święto życia, nie śmierci. Czasem czułam podświadomą złość na mamę, że nie wytrzymała jeszcze jednego dnia. Dnia, kiedy mogłaby nas wszystkich przytulić i uchronić Gaarę od całkiem sporej części jego cierpień. Łącznie ze skazywaniem go na dzielenie urodzin z rocznicą jej odejścia.
            Położyłam różę tuż pod wyrytym w kamieniu imieniem i wyprostowałam się. Księżyc w pełni zdawał się oświetlać grób mamy, na który patrzyłam tępo. Może to dziwne, ale nigdy nie potrafiłam zdobyć się na głębokie przemyślenia w tym momencie. Nie umiałam też układać zdań, które chciałabym wysłać do nieba, wnętrza ziemi, czy też środka pełnej prochów trumny. Przez kilkanaście minut stałam jak sparaliżowana, a w mojej głowie wciąż pozostawała pustka.


            O ile drogę na cmentarz można było przyrównać do szybkiego marszu, to powrót był już w pełnym biegiem. Zupełnie straciłam poczucie czasu: równie dobrze mogłam się ulotnić na piętnaście minut jak i dwie godziny. Błagałam w duchu rzeczywistość, aby nagięła się w stronę moich modłów, jednocześnie myśląc nad ewentualną wymówką. Byłam tym tak zaabsorbowana, że omal nie zderzyłam się z drzwiami własnego domu. Domyślając się, że wyglądam jak po niezłym treningu, stwierdziłam, że doprowadzę się do porządku w pokoju. Otworzyłam drzwi tak szybko jak tylko mogłam i normalnym krokiem weszłam po schodach, sądząc po braku okrzyków, niezauważona. Mechanicznie zapaliłam światło w swoim pokoju i podeszłam do szafy.
I wtedy to poczułam. Ledwo wyczuwalny przez otwarte w pomieszczeniu okno, ale nie dający się z niczym pomylić, metaliczny zapach. Stojąc tyłem do pokoju, ubrana jedynie w lekką sukieneczkę, poczułam się nagle wyjątkowo bezbronna. Wachlarz leżał dokładnie na drugim końcu pomieszczenia – o ile w ogóle. Kumulując na wszelki wypadek chakrę w dłoniach odwróciłam się na pięcie spodziewając się... W sumie wszystkiego, poza moim, idealnie pościelonym łóżkiem. Miałam ochotę puknąć się w czoło za samą myśl, że ktoś mógłby włamać się do domu, gdzie znajdowało się dwóch Kage. Odetchnęłam głębiej, przygotowana na to, że i woń krwi opuściła pomieszczenie. Ona jednak, uparcie, wciąż wisiała w powietrzu, jeszcze mocniej atakując moje nozdrza. Byłam pewna, że cały mój organizm wariował z nadmiaru emocji, wysyłając mi sprzeczne sygnały. Wzrok bezwiednie kierowałam w stronę łóżka, więc w końcu w akcie najwyższej irytacji zrzuciłam z niego narzutę wraz  kołdrą. Gest, który w założeniu miał mnie uspokoić, sprawił, że odskoczyłam o kilka centymetrów, dopadając w końcu broni. Mrugnęłam kilkakrotnie, lecz obraz tylko nabrał ostrości. Pamiętam o Tobie.  
Krew wciąż była świeża, lekko brunatna przy brzegach. Na poduszce obok leżał odcisk całej dłoni w szkarłacie. Nie wiedziałam co się dzieje i co powinnam była robić, zbyt zszokowana, żeby zacząć to chłodno analizować. Na szczęście otrzeźwienie przyszło wystarczająco szybko, wraz z pukaniem. Moje dłonie zadziałały szybciej, niż umysł, z powrotem przykrywając łóżko. Dopadłam drzwi, modląc się, żeby moje źrenice wyglądały normalnie.
 - Temari, brakuje nam ciebie na dole!  - Kankuro opierał się o framugę, uśmiechnięty od ucha do ucha. Oczy błyszczały mu delikatnie. Nie był wystarczająco pijany, żeby nie zauważyć, że coś było nie tak, ale na szczęście alkohol zablokował mu zdolność dogłębnej obserwacji. Weź się w garść!
 - Idziemy! – krzyknęłam wesoło, ciągnąc go za rękaw na dół. Nic nie mogło popsuć tej nocy...
 - Pobrudziłaś mi koszulkę! – odrzekł rozbawiony, po czym nagle spoważniał – krwią – dodał. Przełknęłam ślinę.
 - Kolec wbił mi się w rękę.
Jedynie skinął ze zrozumieniem.





Heeeej!
Po wielu miesiącach(serio...) przemyśleń, układania tabelek „za” i „przeciw”, postanowiłam założyć drugiego bloga. Drugi raz w życiu piszę w pierwszej osobie, pierwszy raz postanowiłam nie zawalać opowiadania masą wątków(uczę się nie-pisania scen-zapychaczów!), dlatego też to opowiadanie długie nie będzie. Mam za to nadzieję, że wyjdzie tak jak chcę, czyli trochę was w napięciu potrzymam. (:
Jak już wszyscy zdążyli zauważyć cierpię na dwie choroby, obie zaczynające się na l: lenistwo i liceum i jak na złość jak uda mi się czasem pokonać pierwszą, to wkracza druga, jak drugą, to pierwsza, a ostatnio to łączą się ze sobą tworząc jakąś koszmarną mieszankę.  
Co do tego prologu... Nie mam ochoty go spalić, więc jest postęp. Mogę nawet powiedzieć, że są w nim fragmenty, które mi się podobają! Chyba wiosna na mnie pozytywnie działa.
Dziękuję bardzo każdej duszyczce, której chciało się to przeczytać – niesamowicie dużo to dla mnie znaczy! Jeśli chcielibyście się podzielić tym faktem w komentarzu to już w ogóle byłabym w raju.

Pozdrawiam i życzę przyjemnej wiosny!